Zimową porą, kiedy wszystkie oznaki życia znikają pod białą pokrywą… spiskowcy ruszają na łowy (dla wyjaśnienia, spiskowcy to nie formacja polityczna, lecz fachowcy od spisu z natury).
Tym razem łowiliśmy połacie – połacie ziemi dla jednego z większych posiadaczy nieruchomości w Polsce. Często przedzierając się przez mazurskie zaspy – dla zdobycia fotografii spisywanego terenu – zastanawiałam się, jaki ubaw mają ludzie, którzy wymyślili tego rodzaju spis w tej porze roku. Celem naszych wypraw było także sfotografowanie infrastruktury na owych gruntach. Wiecie Państwo, co to jest silos na kiszonkę? Ja się dowiedziałam idąc sobie spokojnie przez podwórko jednego z mazurskich gospodarstw. Brodząc po kostki w śniegu nagle zapadłam się po pachy. Po otrząśnięciu się z szoku usłyszałam radosny okrzyk swojego przewodnika – „O! Znalazła Pani.”
Tam, gdzie ludzie zaglądają z rzadka także letnią porą, na bagnistych obszarach, gdzie nawet pies z kulawą nogą nie zagląda, a o śladach życia istot dwunożnych można zapomnieć – znajdują się środki trwałe o dużym znaczeniu strategicznym. „Terenowy” Hyundai Getz momentami nie był w stanie sprostać stawianym wymaganiom, dlatego jedynym wyjściem była wędrówka po nieprzetartych szlakach. Kilometrowe, orzeźwiające spacery, w mięciutkiej pokrywie śnieżnej to codzienny sposób na hartowanie ducha i ciała spiskowca… profesjonalnego spiskowca. Nie straszne nam siarczyste mrozy, zaspy, odległości ani kilkudniowe braki zasięgu czy prądu.
Udało mi się zdobyć stary, wojskowy (głośny) agregat prądotwórczy, który musiałam wgramolić na pierwsze piętro, gdzie znajdowało się moje centrum dowodzenia. Okazało się to konieczne, bo mój przedłużacz nie był wystarczająco długi, aby agregat mógł pracować na zewnątrz. Zanim jednak to się stało, należało przetransportować go moim „terenowym” samochodzikiem ze starej, niedziałającej gorzelni do bazy. Jednak, gdyby nie pomoc osób trzecich nie udałoby mi się wsadzić go do bagażnika. Kiedy już udało nam się sprostać temu wyzwaniu, okazało się, że zwiększył się lekko prześwit z przodu samochodu, za to niestety usiadł tył i mierzył zaledwie kilka centymetrów nad powierzchnią. Podczas jazdy tylny zderzak zahaczał o każdą wypukłość na zaśnieżonej „drodze”. To było najdłuższe sześć kilometrów mojego życia! Jeszcze tylko strome kilkukilometrowe wzniesienie i jestem na miejscu.
Pierwsza próba odpalenia agregatu skończyła się kłębem pełnego sadzy dymu uderzającego w świeżo malowaną białą ścianę.
Kiedy w końcu zabezpieczyłam sobie wystarczającą ilość prądu, potrzebną do dalszej pracy, okazało się, iż w promieniu 50 kilometrów, nie ma mowy o jakimkolwiek połączeniu internetowym. Internetu nie było, a tak wiele danych do wprowadzenia. A jeszcze spać by się przydało. „Po co mi sen?” – pomyślałam, nie jestem amatorem, więc przystąpiłam do planowania działań bojowych na jutro.
Po kilku dniach przekonałam się, że ów spis wymagał nietuzinkowego środka lokomocji. Mój „terenowy” Getz przeżył niejedną akcję ratunkową, kiedy to z zaoranych pól wyciągano mnie ciągnikiem. Podczas gwałtownych roztopów, kiedy z pól spływały wodospady stopniałego śniegu, chłodnica i kable wysokiego napięcia auta nie wytrzymały konfrontacji z wszechobecną wodą. Mazury – Getz 1:0.
Podjęłam się nawet desperackiej próby naprawy, gdy usłyszałam, że zostajemy z moim ukochanym samochodzikiem tu do wiosny. „Ooo nie!” – pomyślałam. Jedynym ratunkiem był telefon do mojego ojca, który jest mechanikiem samochodowym. Wysyłałam mu zdjęcia spod maski komórką, a on instruował mnie, co mam dalej robić, z odległości ponad 200 kilometrów. Po wielogodzinnej walce z maszyną w zimowym odludnym plenerze, silnik mojego Getza zabrzmiał najpiękniejszą muzyką, jaką mogły usłyszeć moje uszy. Kolejny dzień spisu odsłonił nowe horyzonty. O 7: 00 rano zatelefonował mój nowy przewodnik, przekazując mi wspaniałą wiadomość o trzykilometrowym zjeździe do lasu prowadzącego do fermy jeleni i innych stworzeń, których w warszawskich lasach nie uświadczymy. Gdy tylko odpaliłam silnik swojego wszędołaza, zobaczyłam pierwsze promienie słońca od tygodnia.
„Wspaniale rozpoczęty dzień” zakończył się wraz z wjazdem do lasu, który odsłonił przede mną dalszą perspektywę dzisiejszego dnia, a kreował się na zimową edycję rajdu Paryż-Dakar.
Jechałam, mając po lewej stronie ośnieżony las, a z prawej strony zaczęła wyłaniać się złowroga przepaść. Nie było żadnej barierki ani możliwości zawrócenia. „Wyzwanie! To coś dla mnie!” – pomyślałam. Walcząc o dobre imię firmy, jechałam stanowczo przed siebie, spalając niewyobrażalne ilości paliwa, aż dotarłam do miejsca spotkania z moim przewodnikiem. Gospodarz powitawszy mnie kubkiem ciepłej herbaty, ostrzegał o potencjalnych przeciwnościach, które mogą nas spotkać. Dumna z pokonania trasy nad przepaścią i zaprawiona w boju zapewniałam go, że nie jedno już przeszłam i na pewno zdołamy wjechać pod każde wzniesienie. Założyłam łańcuchy, zaopatrzyliśmy się w łopaty i ruszyliśmy do wieży przeciwpożarowej, położonej na sporym pagórku.
Musiałam minąć ponownie wąwóz, ale po niecałych dwustu metrach samochód, mimo wszelkich działań, staczał się bezwładnie w dół drogi, od której zaczęłam podróż. Nie obyło się bez wsparcia sympatycznego pana, który prowadził ciągnik. Zamontowaliśmy hak do przedniego zderzaka, a drugi koniec liny zaczepiliśmy do ciągnika. Po pokonaniu połowy drogi do wieży, złamał się hak, do którego przymocowana była lina w moim samochodzie. Auto zaczęło się ześlizgiwać w dół z niebezpieczną prędkością. Z duszą na ramieniu, cudem udało mi się wyhamować tuż przed bramą ośrodka. „Co dalej…” zastanawiałam się przez chwilę. Hak złamany, do domu daleko, a to dopiero początek dnia. Jestem doskonale przeszkolona, więc i z tak dramatycznej sytuacji udało mi się znaleźć wyjście. Podpięliśmy linkę holowniczą do tylnego mostu i pokonałam tyłem cały trzykilometrowy odcinek pod górę.
Po spisaniu wszystkich działek ewidencyjnych i budynków znajdujących się poza terenem rezerwatu, postanowiliśmy wrócić do ośrodka.
Gdy jednak dojechaliśmy do granicy lasu, nie odważyłam się ponownie zjechać w dół. Wyjęłam cały sprzęt z bagażnika i stanęłam przed wyborem drogi − na przełaj przez las lub po śliskim wzniesieniu, po którym mnie wciągnięto. Wybrałam las. Po kilkuset metrach dostrzegłam skarpę, której pokonanie pieszo było kompletnie niemożliwe. Niezwłocznie zawróciłam do wieży i skierowałam się na drogę w dół.
Ostatni zakręt… ostatnia prosta do bramy… nie obyło się bez lądowania na plecach. W ostatniej chwili złapałam staczającą się torbę ze sprzętem, wzięłam ją na kolana i tak oto dojechałam, całkiem przemoczona, do bramy ośrodka. Po wprowadzeniu pierwszych danych i wypiciu kolejnej herbaty przyszedł czas na spisanie infrastruktury fermy. Teren okazał się rozległy i pagórkowaty, a roztopy sprawiły, że przemieszczanie się w tym błocie wymagało bardziej przystosowanego środka lokomocji. Dyrektor ośrodka osobiście zaprosił mnie ma przejażdżkę ciągnikiem po najdalszych zakątkach włości, w poszukiwaniu studni abisynki, obiektu najbardziej strategicznego i zarazem najważniejszego dla funkcjonowania fermy.
Jak wielkie było moje zdziwienie, gdy okazało się, że studnia abisynka w okresie zimowym jest zaledwie wystającą na kilkadziesiąt centymetrów rurą w ziemi. Natomiast 2-godzinna przejażdżka ciągnikim dostarczyła mi znacznie więcej wrażeń, niż tak samo długo trwająca podróż BWP-em (czyt. Bojowym Wozem Pancernym).
Po skompletowaniu dokumentacji zdjęciowej obiektów podlegających spisowi, podziękowałam gospodarzom za pomoc i udałam się do mojego centrum dowodzenia regionem warmińsko-mazurskim. Czekała mnie jeszcze trzykilometrowa, piesza podróż pod górę. Twardo i zawzięcie próbowałam wejść drogą, jednak regularnie, co 20-50 metrów lądowałam na ziemi. Po zażyciu kąpieli błotnej zrezygnowałam z dalszej podróży. Na szczęście z pomocą przyszedł mi Pan dyrektor, który pokazał mi znacznie bezpieczniejszą trasę przez las…
Nie ominęła mnie jednak ta wątpliwa przyjemność, jaką była wspinaczka po prawie pionowej ścianie lasu.
Oczywiście dzień rozpoczęty wspaniałymi przygodami nie mógł się skończyć inaczej. W pewnym momencie straciłam równowagę, a idący przede mną dyrektor ratując damę w opresji, złapał mnie za ramię od torby. Niestety i to nie pomogło. Byłam już na tyle przechylona do tyłu, że wyślizgnęłam się z rąk wybawcy i lecąc głową w dół po runie leśnym zakończyłam podróż lądowaniem w wypełnionej lodowatą wodą sadzawce. Było tam z 15 cm wody. Przemoczona do suchej nitki, z trudem wdrapałam się po ścianie lasu do wieży przeciw pożarowej. Jak wielka była moja radość, gdy dotarłam żywa do mego auta.
Po kilku kolejnych dniach spisu, które odwzorowywały ostatni tydzień zimowych wypraw, spakowałam wszystkie rzeczy i wyruszyłam w upragnioną podróż do Warszawy. Gdy zasiadłam w rodzinnym domu przy kominku sącząc ciepłą herbatę, doszłam do wniosku, że doświadczyłam najlepszej szkoły jazdy dla kierowców. Żadna praca biurowa nie daje takiej satysfakcji, jak pokonanie własnych słabości i przeciwieństw, które stawia przed nami los.
Po powrocie do biura, oświadczyłam wszystkim pracownikom firmy, że chcę to przeżyć jeszcze raz! Gdybym miała wybierać ponownie region, w kolejną trasę, śmiało bym wybrała województwo Warmińsko-Mazurskie w okresie zimowym.
Agnieszka Kozioł